Druga część opowieści założycieli firmy o tym, jak połączyć prywatne życie z prowadzeniem firmy oraz jak z różnicy zrobić sumę i nie zwariować przy tym.
Joanna
Ileż to razy w swoim zawodowym życiu wygłosiłam zdanie, że komunikacja to królowa dobra, ale wymagająca. Po raz pierwszy odkryłam jej niszczycielską moc podczas trzeciego posiedzenia zarządu. W krótkim okresie przed wynajęciem biura spotykaliśmy się przy stole w kuchni. Spotkanie było oczywiście zaplanowane w outlooku i miało agendę pełną ważnych decyzji biznesowych. Po pierwszej godzinie, ja liderka premium, profesjonalistka, kobieta sukcesu, rozpłakałam się, a mój mąż-prezes, milczał blady jak ściana i nie wiedział, jak się zachować. Nasz stan wiązał się z odkryciem, że wartości może się i nie zmieniają, ale komunikujemy się z poziomu zawodowych ról kompletnie inaczej niż w relacji prywatnej. W domu ja, kobieta cierpliwa, kompromisowa i życzliwa, przekształcam się w biznesowego twardego zawodnika, niecierpliwego, pracującego bardzo intensywnie, z ograniczoną przestrzenią do negocjacji pryncypiów. Komunikuję się nadmiernie konfrontacyjnie, gdyż nie mam zwyczaju owijać spraw w bawełnę i nie widzę powodu do nadmiernej dyplomacji. Najpierw odkrył to Marek, a potem ja zobaczyłam w jego oczach nieme pytanie: Ale gdzie się podziała moja żona?
Marek
Prywatnie jesteśmy „starym dobrym małżeństwem” – w najlepszym znaczeniu każdego z tych trzech słów. Dopasowywaliśmy się do siebie przez lata jako najlepsi przyjaciele, małżeństwo, rodzice naszych dzieci. W tych rolach współpracujemy intuicyjnie, bezbłędnie, rozumiemy się bez słów. Pomysł wspólnej pracy mimo to, a może dlatego, odrzucaliśmy z wielu względów, kategorycznie i z założenia. To nie miało się zdarzyć, chociaż na koniec okazało się być przez obie strony najbardziej pożądanym i przemyślanym rozwiązaniem.
Nasze spotkanie na gruncie zawodowym wyglądało na początek jak katastrofa, jakby dwa ciała niebieskie kursujące po swoich orbitach nagle zmieniły kurs na kolizyjny, przy okazji odsłaniając nieznane wcześniej „ciemne strony”. Ciemną stroną okazała się rutyna, którą każdy z nas musiał sobie wypracować na własną rękę tam, gdzie byliśmy zdani sami na siebie, swój osąd i talenty. Teraz okazuje się, że niemal każde zagadnienie biznesowe widzimy zupełnie inaczej, skłonni jesteśmy podejmować zupełnie przeciwne decyzje, działać w inny sposób. Ciągle uczymy się postrzegać i wykorzystywać tę sytuację jako zasób, wręcz bogactwo i zarządzać tym odpowiednio dla dobra firmy i nas samych.